Taka sytuacja.
Idę na pociąg, ze spokojem i na całkowitym luzie, bo ani nie
jestem spóźniona, ani nie mam czasu na styk. Mam go wręcz za dużo –całe
dwadzieścia pięć minut na dojście do dworca, które zajmuje tych minut pięć. Z
tego też powodu wstępuję do piekarni po jagodziankę (a wychodzę z pączkiem, bo
jagodzianki wybyły), idę sobie spacerkiem, do tego spotykam znajomą, z którą
zamieniam kilka słów. Kieruję swoje kroki do kas całe piętnaście minut przed
odjazdem. Wchodzę i troszkę mi moja spokojna mina rzednie, ponieważ przed kasą
wije się ogonek długi na jakieś dziesięć osób.
Ale nie tracę pogody ducha. Wykonuję szybkie obliczenia i wychodzi mi, że każdy ma na zakup biletu około dwóch minut, tak żebym ja też dała radę go dostać. Wydaje mi się to dość rozsądnym czasem, ale po około czterech minutach spędzonych w kolejce wyraźnie widzę, że pani stojąca właśnie przy okienku burzy mi moją teorię i spokój ducha. Po kolejnych trzech minutach zdaję sobie sprawę, że nie kupię tego biletu w kasie, jeśli chcę zdążyć na pociąg. Zawsze mogę nabyć u konduktora, ale nie będzie to interesem życia. Decyduję, że postoję jeszcze chwilę po czym zwinę się na autobus. Spokój ducha wraca, całkowity luz także, pojawia się nawet zadowolenie, że tak fajnie się złożyło, że mam autobus i że tak pięknie to wymyśliłam nim zdążyłam się chociaż trochę zdenerwować.
georgeyanakiev.com |
Ale nie tracę pogody ducha. Wykonuję szybkie obliczenia i wychodzi mi, że każdy ma na zakup biletu około dwóch minut, tak żebym ja też dała radę go dostać. Wydaje mi się to dość rozsądnym czasem, ale po około czterech minutach spędzonych w kolejce wyraźnie widzę, że pani stojąca właśnie przy okienku burzy mi moją teorię i spokój ducha. Po kolejnych trzech minutach zdaję sobie sprawę, że nie kupię tego biletu w kasie, jeśli chcę zdążyć na pociąg. Zawsze mogę nabyć u konduktora, ale nie będzie to interesem życia. Decyduję, że postoję jeszcze chwilę po czym zwinę się na autobus. Spokój ducha wraca, całkowity luz także, pojawia się nawet zadowolenie, że tak fajnie się złożyło, że mam autobus i że tak pięknie to wymyśliłam nim zdążyłam się chociaż trochę zdenerwować.
I wtedy w kolejce za mną stają One. Cztery dziewczyny w
wieku gimnazjalno-licealnym, jak na moje oko. Stoją chwilę spokojnie. Ta chwila
nie jest długa. Orientują się przez ten czas w sytuacji i również spostrzegają,
że nie zdążą kupić biletu. I zaczynają nadawać. Że ta pani, co stoi właśnie
przy okienku i wypytuje o jakieś pociągi jest niepoważna, że inni też przecież
chcą kupić bilety, że patrzcie, coś sobie jeszcze zapisuje, że wyszły tak
wcześnie, a będą musiały przepłacić u konduktora…
Widzę, że osoby stojące przede mną też się niecierpliwią,
niektóre zaczynają nawet rezygnować (nie, żeby mnie to nie ucieszyło, bo a nuż
może zdążę). Nikt jednak się nie odzywa. Może wolą bulwersować się wewnętrznie,
może po prostu nie mają do kogo, a może po prostu cenią swoje nerwy i się nie
bulwersują. Dziewczyny jednak mają dużo do powiedzenia i dyskutują z
ożywieniem. Pani tamująca kolejkę nie komentuje, bo zajęta jest notowaniem informacji
udzielanych przez kasjerkę. Ja po prostu wychodzę z kolejki i idę na autobus. Płacę
pięćdziesiąt groszy więcej, ale zdrowie psychiczne wartuje wiele razy tyle.
Ten przydługi wstęp potrzebny był mi do sformułowania
następującego pytania: dlaczego naszą automatyczną reakcją na problem nie jest
chęć rozwiązania go, ale narzekanie?
Przeważnie, gdy coś idzie nie po naszej myśli wściekamy się i zaczynamy
złorzeczyć całemu światu. Zastanawiamy się kto zawinił, jesteśmy źli na innych
albo na siebie, przy czym wiadomo, że wariant drugi występuje o wiele rzadziej.
Czy nie lepiej i zdrowiej byłoby gdybyśmy od razu skupili się na pokonaniu
trudności związanych z zaistniałą sytuacją, zamiast strzępić język i szarpać
nerwy?
Zezłoszczenie się jest reakcją automatyczną, ale nie
przynoszącą nam prawie nigdy korzyści. Za to zapewniającą jeszcze gorsze
samopoczucie.
Przykładowo, stoję na przystanku i czekam na autobus. Mija
pięć minut, dziesięć, autobusu jak nie było tak nie ma. Ciśnienie mi już trochę
wzrasta, bo zdaję sobie sprawę, że jeśli nic nie podjedzie w ciągu najbliższych
pięciu minut to spóźnię się do dentysty. Zaczynam się denerwować, bo
zaplanowałam wszystko tak, żeby ładnie mi czasu wystarczyło, a tu ktoś burzy
moje plany. Rozpisują te rozkłady i nawet nie potrafią się ich trzymać! No nie!
Powoli zaczynam osiągać temperaturę wrzenia. Tak sobie stoję i sama się
nakręcam, aż nagle dociera do mnie, że to bez sensu. Czy to w jakiś sposób mi
pomoże? Czy sprawi, że autobus przyjedzie wcześniej? Nie, nie i jeszcze raz
nie. On tam sobie gdzieś jedzie i moje zaklinanie z przystanku go nie
przyśpieszy. Jest spóźniony, bo był korek, albo dlatego, że kierowca jest jakiś
niemrawy i wlecze się trzydzieści na godzinę. Whatever! Nie ma sensu się
złościć.
Wiem, że to się łatwo mówi. Oj, wiem. Sama cały czas łapię
się na tych nerwach i zniecierpliwieniu. Ale myślę, że to pierwszy krok w
kierunku nabycia umiejętności zachowywania zimnej krwi w sytuacjach wyprowadzających
z równowagi. Dlatego staram się pilnować. Nie ma się co czarować, nasze złe
emocje najbardziej szkodzą właśnie nam.
Btw. Wracając do kasy na dworcu. Za dwa dni sytuacja bardzo
podobna, z tym, że w kolejce było cztery osoby. Ja i za mną dwie, a przy
okienku oczywiście pani z notatnikiem ustalająca sobie wakacyjną trasę,
wypytująca o przesiadki, numery peronów i ceny biletów. Nauczona doświadczeniem
i bogatsza o powyższe przemyślenia pomyślałam, że poczekam jakieś pięć minut, a
później poproszę panią, żeby mnie przepuściła. Ale nim zdążyłam to zrobić
kasjerka zapytała czy idę na ten pociąg co niedługo odjeżdża, a gdy
potwierdziłam zaproponowała żeby pani przy okienku mnie przepuściła. Tamta
uśmiechnęła się leciutko i pokiwała głową. Kupiłam bilet, następne dwie osoby
również i spokojnie poszliśmy na peron. Wszyscy zdrowi i zadowoleni. Ta dam!
A kierowca autobusu wstał i zaczął klaskać :D